Wyjazd... daleki, pierwszy taki w mojej moto-karierze. Do kraju w którym nigdy nie byłem, a o którym krążą niesamowite historie - Rumunia. Góry, stepy i dzika przyroda, a jak się uda to jeszcze uda się dojechać na zachód Ukrainy. Wyjazd zaplanowałem bardzo dokładnie, z etapami i miejscami godnymi odwiedzenia. Przygotowania trwały od momentu zakupu Afryki (wcześniej był Trampek), czyli jakoś od listopada. Ale było fajnie - zajefajnie. W wyjeździe pomógł producent odzieży motocyklowej, firma REDLINE.
04.07
Jestem pełen obaw, denerwuje się na stacji benzynowej, robię dobrą minę do złej gry. Drobny strach towarzyszy mi do samego momentu wyjazdu. Czekamy na Piotra. To znaczy czekam ja, Madzia /plecaczek/ i Bażant /Maciek/. Piotrek zjawia się zgodnie z umową o 8: 30. Witamy się i startujemy w nieznane…przygoda życia.
Stres mija po pierwszych 70 kilometrach. Jest już dobrze. Droga (A4) opływa leniwie obładowany motor. Tempo 120-130 km/h jest przyjemne i sprzyja kontemplacji. Nic się nie dzieje z wyjątkiem sytuacji stwarzanych przez kierowców puszek, którzy starają się nas co jakiś czas zepchnąć z drogi (sic!).
Dojeżdżamy do bramek, CPN i tankowanie, kanapka ... i dalej nic przez 10km. U Piotra cichnie silnik – przyczyną jest pompa, czyli magiczne słowo klucz w Afri. Po rozstawieniu trójkąta /naciągany na kask - fajny patent/ i ubraniu kamizelek magicznie pompa naprawia się sama. Jedziemy dalej, w kierunku Krakowa - giga korek w kierunku Wieliczki, z kuframi nie jest tak fajnie, ale dajemy powoli radę. Stary Wiśnicz, ryneczek i znowu kanapki - jest super i super. Słowacja wita nas winkielakami i pysznym obiadem w Mniszku nad Popradem. Posileni obieramy kierunek na Tokaj droga upływa powoli zgodnie ze znakami, nie szukamy dodatkowych wydatków na początku podróży. Po ok. 4 godzinach jesteśmy u Madziarów - kraj, który pamiętam jako dużo bogatszy od Polski, a teraz jakby inny - biedniejszy. Język zupełnie niezrozumiały, jest aż duszno od ferii zapachów dojrzewających owoców i kwiatów. Robi się późno jedziemy w kierunku znalezionego w internecie kampingu. Ale najpierw krótkie zwiedzanie starówki Tokaju, gdzie pełno jest piwniczek z trunkiem o tej samej nazwie. Pysznym zresztą.
Cofamy się o 20 lat, bo taki jest nasz kamp. Cena 4 Euro za osobę za noc, rozbijamy namioty kąpiel i nocny spacer zakończony degustacją z nowo poznanymi Polakami, sąsiadami z obozowiska.
05.06
Pobudka i dziwne uczucie w brzuchu, chyba coś musiało zaszkodzić .... na pewno nie wino. Wyjazd w kierunku Rumuni na GPS z wpisanym zadaniem omijania płatnych dróg. Nawigacja spisuje się świetnie, dopóki nie próbuje władować nas w jakieś krzaki, gdzie kiedyś była droga. Lądujemy na promie przez Dunaj. Prom jest płatny i po uzbieraniu wszystkich forintów mamy połowę. Przewoźnik zabiera kasę coś mamrocze w swoim narzeczu, ale nas przewozi. Droga wąska, ale piękna. Wszędzie słoneczniki i bociany, których jest dużo więcej jak w Polsce. Przelot do granicy zajmuje nam ok. 4 godzin. Granica jest normalna z kontrolą paszportową. Wymieniamy gotówkę na takie fajne, jakby plastikowe pieniążki. Dojazd do Oradea jest straszny: brud, zniszczone fabryki, zaniedbane i zdewastowane jest dosłownie wszystko, a najgorsze są młode wilki w BMW itp., które muszą wszystko za wszelką cenę wyprzedzić.
Kierujemy się na Beius - miasta, które posiada w okolicy ciekawe jaskinie, kiepskie asfalty, ale doceniamy fakt, że w ogóle są. Tzn. są tylko do pewnego momentu, potem są różne szutry. Od takich fajnych drobnych po trakty robione z tłucznia, takiego jak u nas na podkładach kolejowych. Najgorsze to te z nieutwardzonego i świeżego tłucznia. Troszkę błądzimy, ale przesympatyczni tubylcy kierują nas w dobrym kierunku. Po obejrzeniu jaskini / warto/ szukamy noclegu. Decydujemy się na piękną scenerię: rzeczkę na tle gór i kępy drzew, z dala od wszystkiego. Po krótkim rekonesansie drugi brzeg jest lepszy od aktualnego, a więc znajdujemy bród i dzida. Ciepła kolacja plus jakiś tam odkażalnik i burza z mnóstwem piorunów to super przepis na udaną imprezę, namioty wytrzymują.
06.07
Pobudka i śniadanie bardzo wcześnie 6:00. Wszystko jest mokre, do 9 suszenie i pakowanie.
Kierujemy się na południe. W Beius tankowanie i w jakiejś podrzędnej wiosce kupujemy wodę. Dochodzi do nas też fakt, że czas w Rumuni jest inny niż w Polsce i trzeba dodawać godzinę. Cóż lepiej późno niż wcale:) Plan na dzisiaj przewiduje ok. 300km. Jak na razie po 70 zjazd na białą na mapie drogę, która weryfikuje nasze przygotowanie do bezdroży. Droga niknie zmieniając się to w szutry to w rozlewisko kamienie i krótkie odcinki supernowego asfaltu. Męczarnia w potwornym kurzu i upale. Po ok. 2 godzinach i 30km znajdujemy pasterzy, którzy kierują nas do wioski /nie pomogli nam w określeniu naszej pozycji na mapie/, w której spotykamy się z uśmiechem życzliwością i w końcu pomocą. Mamy wytyczne na kierunek, w którym powinniśmy jechać. Dalej są szutry, ale jest to jakiś uczęszczany trakt i są znaki. Remonty dróg polegają na przywiezieniu wywrotki tłucznia, wysypaniu na hałdę, a następnie rozsypaniu tego budulca w miarę wzdłuż drogi. Jesteśmy już potwornie zmęczeni. Wiem, że już nie dojadę do przełomu Dunaju tak jak chciałem i nocleg wypadnie nam gdzieś...gdzieś!
Około 20 rozsądek bierze górę i udajemy się w góry, w kierunku naniesionego na mapie kampingu, robi się chłodniej. Docieramy do wydawać by się mogło turystycznej miejscowości, rozdzielamy się i eksplorujemy w celu odnalezienia kampingu. Efekt gleba Bażanta. Na szczęście niegroźna, ale pola namiotowego nadal brak. Robi się ciemno. Znajdujemy pensjonat, gdzie za 10 Euro mamy pokój i śniadanie na osobę. Kąpiel, kolacja, dopada nas zmęczenie. Zasypiam jak niemowlę.
07.07.
Poranek piękny, nie pada ...jeszcze! Szamamy śniadanko i w drogę / w tv pokazują powodzie we wschodniej i północnej Rumunii. Decyzja: jedziemy na przełom Dunaju, a potem Albania/. Jest fajnie. Po ok. 1, 5 km dojeżdżamy do jeszcze niewykończonego ośrodka nad pięknym zalewem, jest coraz wilgotniej. Ubieramy „kondony” i robi się parno. Droga zmienia się w szuter, zaczyna się robić bardzo ślisko i mgliście. Dojeżdżamy do szczytu, kończy się szuter, a zaczyna się kamienisty trakt. Deszcz już nie pada, leje! Po wyjściu z kolejnego zakrętu prawie najeżdżam na trampka Bażanta, który leży grzecznie na lewym boczku. Ogólnie bez strat i jedziemy dalej. W tej miłej atmosferze mija nam kolejne 40 km, czyli jakieś 2 godziny. W końcu trafiamy na asfalt. Nowa główna droga tylko, że w trakcie remontu. Z mijankami bez wymalowanych pasów, za to z tirami i dużą ilością deszczu. Czuję jak „kondon” przemókł na wysokości pasa i wpuszcza przez zamek duże ilości wody. Mijamy tira z Polski - facet radośnie nam trąbi i jest miło. Pioruny walą dookoła, kiedyś to się chyba skończy? Kończy się niespodziewanie i nagle w momencie dojechania do Dunaju, świeci słońce. Przerwa, robimy kawkę, suszymy ciuchy i fotki. Po posileniu i napojeniu dzida przed siebie. Winkle, szutry, skały, urwiska, psy, krowy i jeden żółw. I tak przez ponad 100 km super. U kresu przełomu znajdujemy kamping z prysznicem i toaletą. Zamawiamy kolację i zimny browar. W telewizji pokazują pogrzeb Jacksona i powodzie. Utwierdzamy się w przekonaniu, że powinniśmy jechać na południe. Ok. 21 przechodzi burza - właściciel mówi, że tu już tak 20 dni leje - masakra. Noc, psy całą noc ujadają...
08.07.
Pobudka wcześnie, namioty suche, wiało całą noc. Decyzja szybkie papu i jazda do Prisztiny.
Nagle okazuje się, że nie będzie to takie hop siup. W Trampku z przodu kicha. Cóż, wyspecjalizowany serwis w naszym składzie błyskawicznie ściąga koło wyciąga dętkę, kontroluje oponę, wkłada nową dętkę i z uśmiechem pompuje kompresorkiem koło.
Pompuje........ pompuje........ pompuje iiiii nagle opamiętanie, ściągamy dętkę i eureka –„przyszczypana” w dwóch miejscach! Noooo to jesteśmy w du...
Decydujemy, że ja + Piotr na koń i szukamy wulkanizacji /po drodze na jednym z łuków eksploruję poletko kukurydzy - jakoś bez kufrów i pasażerki Afri idzie trochę szybciej/... Po około 50-60km znajdujemy naprawę. Koszt po przeliczeniu 6 PLN. Wracamy, zakładamy koło i już jest 12 w południe. Jedziemy na granicę, kolejka złożona w większości z tzw. „mrówek” w Daciach. Omijamy i zostajemy szybko odprawieni. Wjazd do Serbii. Tu już czekamy grzecznie w kolejce, na szczęście krótkiej. Kontrola na granicy bardzo dokładna, ale tylko dokumenty. Stemple w paszporty i dzida, widać już różnicę wszystko jest pisane cyrylicą. Na szczęście jest też podwójna pisownia. Pogoda jest super, szukamy jakiegoś obiadu. Znajdujemy bar. Zatrzymuję się i pytam kelnerki, czy można coś zjeść? Oczywiście angielski jest tu językiem bardzo obcym. Na migi jest trochę lepiej, ale odpowiedź brzmi nie tylko napoje - patrz piwo. Załamka stoję w upale przy moto. Robimy krótką naradę z Madzią i Piotrem. Bażant tankuje wachę. Podchodzi tubylec z knajpki i zaczyna nam po angielsku /o dziwo/ tłumaczyć, że 200 metrów wcześniej jest taki bar grill z dobrym i smacznym jedzeniem. Tubylec zaciekawiony pyta nas skąd i dokąd jedziemy, po czym życzymy sobie szczęścia i odjeżdżamy do rzeczonego grilla.
Bar jest i owszem, ale przez 10 min nie jesteśmy w stanie niczego zmówić. Powód błahy - bariera językowa. Rozwiązanie jest jednak proste i skuteczne – sprzedawczyni zabiera Madzię do kuchni i pokazuje, co ma w lodówce. Zamówienie złożone i po kwadransie już spożywamy pyszne coś z mięsa, sałatka pomidorowa, bułeczki. Wszystko popijamy odrdzewiaczem, czyli Coca-Colą. Jest pięknie. Za całość płacimy ich pieniążkami, w przeliczeniu niecałe 20 PLN, co wprowadza nas w doskonały nastrój, którego nawet rozpoczynająca się ulewa nie jest w stanie zepsuć. Ulewa mija i mija czas, tylko my w tym samym miejscu a więc na rumaki i naprzód, decydujemy się na autostradę, żeby troszkę podgonić.
Gonimy całkiem nieźle aż kończy mi się wacha, co owocuje objawem paniki w moim jestestwie / na pewno coś się zepsuło/. Na szczęście jest Piter, który uspokaja i przełącza już prawie ukręcony kurek na res. Ogień na jakikolwiek CPN, autostrada owocuje spalaniem w granicach 7 l, co wyjaśnia niespodziewany brak paliwa. Robi się ciemno i nieciekawie, więc zatrzymujemy się na noc w przydrożnym motelu. Moto do garażu, a my do kąpieli i spania / przed snem jeszcze tylko piwko i Metaxa/
09.07.
Poranek budzi nas deszczem - lekka załamka - powolne wstawanie i śniadanie. Przestaje padać. Smarowanie łańcucha, pakowanie i w drogę. Kosowo czeka.
Wjazd do Kosowa dziwny, niby granica, ale widać, że świeża. Przed wjazdem musimy zapłacić obowiązkowe OC – 20 Euro od motocykla. Lżejsi o tą sumę pociskamy dalej. Kraj - prowincja zupełnie inny niż wcześniejsze. Mnóstwo meczetów i zamalowane znaki tam gdzie była cyrylica. Chaos na drodze osiąga apogeum w stolicy Kosowa Prisztinie. Klaksony i brak organizacji. Wszędzie pełno pojazdów KFOR. Budynki Unii Europejskiej i NATO są szczelnie odgrodzone i pilnowane przez lokalną /chyba/ policję.
W Prisztinie spędzamy około 2 godziny włócząc się po mieście i lokalnym bazarku, motocykle zaparkowane pod budynkiem rządowym, ale na zewnątrz ogrodzenia - strażnik obiecał patrzeć na bagaże.
W Kosowie bardzo pozytywnie. Zaskakują nas ceny, szczególnie jedzenia, chociaż dla palaczy też jest to chyba raj cenowy, bo 1 Euro za paczkę "dobrych" fajek to przecież nie jest dużo.
W następnym mieście gubimy drogę i pomaga nam koleś na skuterze, który wyprowadza nas sobie tylko znanymi skrótami przez osiedla na peryferie i drogę do granicy Albańskiej. Granica Albańska - strażnicy i tajniacy, nie jest wiadomo kto jest ważniejszy, pytam o zgodę na fotkę przy tablicy wjazdowej - koleś się zgadza a zaraz drugi robi z tego aferę.
Są stemple w paszportach i Albania stoi przed nami otworem. Za przejściem piękny szeroki asfalt, ruch prawie zerowy, można odkręcić, a i tu niespodzianka, bo za łukiem na środku tej fantastycznej drogi stoją krowy i nie mają zamiaru się usuwać. Było to ostrzeżenie, które należało już potraktować poważnie, i tak też robimy zwalniamy, całe szczęście, bo następną niespodzianką jest brak mostu po prawej i rozkopany istniejący most po lewej /oczywiście fakt ten nie był poparty żadnym znakiem/. Piękny asfalt kończy się tak samo niespodziewanie jak się zaczął i mamy już coś pod kołami, co możemy umownie nazwać w europejskim słownictwie mocno zużytą drogą techniczną lub czymś, co wskazuje, że tędy się jeździ. Trwa to około 40 km w upale i kurzu, a następnie przechodzi w nowo budowaną autostradę Prisztina - Tirana. Plan dolecieć nad morze i spać na plaży.
Plan zaczyna być coraz trudniejszy do zrealizowania, szczególnie z mapą w postaci atlasu Europy 1: 175 000, gdzie cała Albania mieści się na formacie A4. Wjeżdżamy do jakiejś większej miejscowości i przez ponad 40 minut próbujemy nawiązać kontakt z kimkolwiek. Niestety zostaliśmy poklepani, motory zostały wydotykane i wiemy tyle, że Tirana jest deresz deresz, czyli prosto, prosto. I nic więcej! Dla mnie to za dużo, staję się toksyczny, więc zostawiam grupę i udaję się w poszukiwani bankomatu. Znajduję i wypłacam 10000 tysięcy ich pieniążków nie mając pojęcia, jaki jest kurs tej waluty. Po powrocie dowiaduję się, że w sumie to stoimy pod kantorem, ale co tam. Wchodzimy do maleńkiego klimatyzowanego sklepiku /na zewnątrz ok. +40/. Próba nr 1 : kupno mineralnej. Porażka, no dobra Amigo patrz na mój palec i podaj mi wodę, aaaa nie tą małą tylko dużą..... ja pi...ę!!! D U Ż Ą , dziewczę z kolejki za mną coś do Pana zaświergotało i Pan przynosi z lodówki dużą wodę mineralną, podnoszę szczękę z podłogi - niepotrzebnie, bo zaraz znów opadnie - a dziewczę płynnym angielskim czy coś jeszcze chcemy kupić? Dochodzę do siebie i pytam czy dziewczę mówi i rozumie, czy mi się tylko zdaje, a panna na to z uśmiechem, że tak mówi i rozumie a my jesteśmy z Polski tak? No nie, tego już za wiele, okazuje się, że nasza znajoma pracuje w Londynie i mieszka z Polakami. Dowiadujemy się również, że zdobycie mapy graniczy z cudem i jak już to tylko w Tiranie, pokazuje nam kierunek do morza i rozstajemy się, życząc sobie powodzenia.
Droga na plażę jest szutrem, a potem niekończącą się groblą, robi się późno, więc stajemy na tej grobli obok opuszczonych budynków i decydujemy się na nocleg. Według GPS jesteśmy jakieś 4 km w morzu i jest super, zmęczeni szybko usypiamy.
10.07.
Budzi nas odległy stłumiony grzmot, to chyba pech nawet tu dogonił nas deszcz. Wstajemy szybko i zwijamy obozowisko - trzeba korzystać dopóki namioty suche. Wychodzę i widzę piękne bezchmurne niebo. Co jest? Znowu ten grzmot ..... a na nieodległej łodzi miejscowy nazwijmy to rybak w specyficzny sposób, w Polsce zakazany, poławia owoce morza. Więc spokojnie jemy śniadanie i zaczynamy dalszą realizację planu Tirana + nocleg na plaży!
Tirana egzotyczna i przez to chyba piękna, zupełnie inna niż reszta kraju, centrum zadbane z budynkami ministerstw rozłożonymi wokół wielkiego ronda, które jest jednocześnie centrum miasta. Zwiedzamy w upale przez około 3 godziny parki, fontanny, czuć pęd do kultury zachodu. Z Tirany w akompaniamencie klaksonów wyjeżdżamy w kierunku Dures, największego kurortu Albanii. Samo Dures jak to kurort: port, plaża, starówka nic ciekawego. Mamy parcie na piaszczystą piękną plażę. Zjeżdżamy więc na drogi, oczywiście szutrowe, w kierunku na południowy zachód i z coraz gorszej jakości drogami lądujemy pośrodku starej warowni w żaden sposób nie oznaczonej. Jest pięknie - jest warownia, szutry, gorąco, późno, a nie widać plaży. Dopadamy w końcu jakiegoś autochtona, który na hasło Adriatyk pokazuje krzaki i mówi deresz deresz, hmmm no to dzida.
Dzida dla mnie kończy się zakopaniem w piachu i wodzie, a także 20 minutowym wypychaniem motocykla nadwyrężonym nadgarstkiem, ale warto było. Jest plaża, bunkry .......i niesamowity syf, czyli wszystko to, co morze jest w stanie wyrzucić. Obraz nędzy /plaża/ i rozpaczy/ja/, trzeba wrócić tą samą drogą - rekonesans po plaży zakończony ujściem rzeki za głębokiej dla Afri.
Noclegu szukamy jeszcze do 21 i w końcu lądujemy w fajnym motelu gdzie byliśmy jedynymi gośćmi, a szefem przynajmniej na początku był 10-latek. Kolacja była w stylu włoskim, a więc makarony podane w bardzo pysznej mieszance z „czymś” i oczywiście kąpiel.
11.07.
Ból w nadgarstku... Poranek deszczowy, ale tylko do 8:00, więc standard. Kawa, papu, pakowanie i dzida. Plan Czarnogóra / Montenegro. Droga jakby smutniejsza, nie chce nam się za bardzo opuszczać tego kraju, niestety czas goni. Przed samą granicą próbuje nas zabić koleś w czerwonym golfie, cudem unikamy wypadku. Wjazd do Montenegro i zupełnie inna kultura jazdy, inny świat. Walutą jest oczywiście Euro i nikt tu nikogo chyba nie pytał, czy może wprowadzić sobie taki środek płatniczy.
Mieliśmy jechać wzdłuż wybrzeża i nazajutrz odwiedzić Podgoricę no, ale wylądowaliśmy w Podgoricy i nikt nie wie, dlaczego. Ze stolicy udajemy się na wybrzeże, w kierunku miejscowości Stary Bar. Wszędzie dominuje język rosyjski, przejeżdżamy przez piękne jezioro i tunel - niestety płatny.
W samym mieście nikt nie potrafi nam odpowiedzieć gdzie są kampingi. Na CPN spotykamy, kilku Polaków, jedni są z Tarnowa robią relację o ludziach zwiedzających południe Europy, następni to para podróżująca autostopem i wreszcie typowi turyści samochodziarze. Zjawia się człowiek, który proponuje nam plac z tyłu hotelu za 4Euro od namiotu, jedziemy z Bażantem to obejrzeć. Niestety porażka, szkoda się nawet zastanawiać, decyzja jedziemy wzdłuż brzegu coś musi gdzieś być. I jest 15 km dalej. Podczas postoju na poboczu, gdy ja pytam o drogę podjeżdża tubylec na skuterku /to już drugi, który podczas tego wyjazdu ratuje nas z opresji/ i prowadzi na Kamp nad samym morzem. Negocjuję cenę do 20 Euro za cztery osoby z namiotami i motocyklami. ZOSTAJEMY NA TRZY DNI.
12-13.07.
Odpoczynek. Nadgarstek dalej boli, zwiedzamy parę okolicznych Monastyrów, są naprawdę piękne i oczywiście stare. Kąpiel w morzu jakieś ruinki, piwo, jest leniwie .... Przegląd motorków i jeden dzień, w który coś nas podkusiło "jedziemy się polansować w samych koszulkach bez kurtek", kończy się to poparzonymi przez słońce ramionami i wierzchem dłoni, cóż ....
14.07.
Czas opuścić Czarnogórę i powoli kierować się w stronę zimnej północy, ale zanim to nastąpi trzeba zobaczyć słynny Dubrownik. Wyjazd z Czarnogóry skracamy troszkę i korzystamy z promu w jednej takiej fajnej cieśninie /nazwy nie pamiętam/. Dalsza droga to już gładki asfalt, i tylko temperatura daje się mocno we znaki - następne wakacje trzeba kupić letnie spodnie.
Dubrownika nie polecam zwiedzać w samo południe. To istny horror, lecz przy odrobinie samozaparcia idzie przeżyć. Miasto ładne, stare i pełne Polaków. Uciekamy z niego jak najszybciej. Przejeżdżamy jeszcze przez Bośnie i Hercegowinę, kolejna nalepka na kuferek i znajdujemy przyjemny kamping przy drodze za 20 Euro za wszystkich. Kolacja na gorąco: tyrolska z pomidorami z patelni plus gorące kluski z wody, smakowało. Idę popływać, a Bażant jedzie zwiedzać Split. Pijemy zimne piwo, jest późno Bażanta nie ma?
15.07.
Budzą nas cykady i słoneczko, sprawdzam motocykle jest i Bażanta, więc wszystko ok.
Jak się okazuje warto sprawdzić ulicę gdzie się zostawia motocykl, żeby potem po nocy nie szukać. Wyjazd w kierunku na Split, a potem na krajowa 1 i przez piękne góry w kierunku Zagrzebia. Krajowa 1 jest specyficzną drogą, gdzie mimo upływu czasu od wojny nic się nie zmieniło. Dalej tu nikt nie mieszka, nie ma CPN-ów, w ogóle nic nie funkcjonuje na odcinku prawie 200km /z wyjątkiem Parku Teplickie Jeziora/.
Przed Zagrzebiem wskakujemy na autostradę i podganiamy w kierunku Węgier. Niemiły incydent na granicy. Chorwacki celnik próbuje ukarać moją skromną osobę mandatem 70 Euro za wyprzedzenie kolejki samochodów /trochę kajania i jedziemy dalej/. Na Węgrzech autostrady i drogi ekspresowe są płatne, a winieta jest paragonem ze stacji benzynowej i można ją wykupić na cztery dni. Zaczynamy korzystać z GPS, który ma tu już pokrycie. Nocleg i dzień pauzy wypada nam nad Balatonem, który jest brudny, płytki i drogi.
16.07.
Piotr opuszcza nas i jedzie do Wrocławia, a ja z Madzią i Bażantem zwiedzamy Kesztelej czy jakoś tak. Po południu kąpiel w Balatonie i tradycyjna węgierska zupa. Wcześnie idziemy spać. Wcześnie rano wyjazd.
17.06.
Wyjazd o 7: 30 kierujemy się na Bratysławę i Brno. Ciekawe udało mi się przez cały wyjazd nie umyć motocykla /z wyjątkiem lamp/. Takie miałem postanowienie i Madzi również zabroniłem zbliżać się do afri ze szmatką. Niestety na Słowacji wychodzę ze stacji patrzę, a Pan z obsługi +- 65lat /a więc w sile wieku/ myje szybę w naszej Afri. Ja na Madzię a ona, "prosiłam nie myj". Hmmm pan się odwraca z bananem na twarzy i mówi: " też mam Hondę". To może osłabić. Dalsza podróż nudna, ale z czystą szybą przebiegła spokojnie, w domu jesteśmy ok. 17. Było super.
Miała być Rumunia i Ukraina, ale nie do końca wyszło. I tak nikt z nas tego nie żałuje. W sumie przejechaliśmy 4500 km. Następna wycieczka.. już wiem, gdzie będzie. Do zobaczenia.
Michał
GALERIA Z WYJAZDU MICHAŁA DO RUMUNII